sobota, 21 stycznia 2012

Fajf u Szpilmana w radio (sic!)

Udało się dostać zaproszenie do radia do Studia im. Władysława Szpilmana, bo dziś nagranie pierwszej audycji z nowego cyklu Five o'clock. Audycja nawet nie ma jeszcze swojej strony, ale jej kawałek można nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć tutaj - kilka akapitów niżej.

Na scenie-antenie wywiad, a raczej rozmowa w luźnym stylu z Royal String Quartet, przerywana demonstrowaniem na żywo sporych fragmentów utworów (Mozart, Czajkowski, Grieg, Debussy, Górecki), pytania publiczności, a potem koncert (kwartet Mozarta). Na początek muzycy zagrali jednak na żywo jeden z nowych sygnałów Dwójki, w obecności jego kompozytora, znajdującego się na sali incognito - albo jak mawiają na Targówku - in koguto. ;-)


Ponieważ rzadko przypada mi do gustu muzyka skomponowana po połowie XVIII wieku, to repertuarowo oczywiście najbardziej zadowolił mnie Mozart. Natomiast partytury Griega i Debussy'ego trzeba jednak szybciutko wynieść na strych, a Czajkowskiego to nawet do piwnicy. ;-) Paradoksalnie (bo przeciwieństwa się przyciągają) bardzo spodobała mi się muzyka Góreckiego, zagrana z iście rockową brawurą. Zgodnie z zapisanymi w partyturze zaleceniami kompozytora muzycy "nie żałowali smyka" :-) Spodziewam się, że następny projekt Royal String Quartet będzie pewnie robić z jakimś zespołem heavy-metalowym.

Poza sprawami muzycznymi artyści ze swadą opowiadali o swojej drodze artystycznej, oczywiście nie stroniąc od anegdotek z życia w trasie. Były też przerywniki-niespodzianki.

Five'o clock to bardzo ciekawy pomysł na audycję, byleby zapraszać jak najróżnorodniejsze pod względem muzycznym zespoły i oczywiście mające coś ciekawego do powiedzenia o granej przez siebie muzyce oraz jej kulturowych kontekstach, tak jak właśnie umieją opowiadać członkowie RSQ. Z podobnych audycji - np. w rodzaju również dwójkowego "U progu kariery" - wiadomo, że znalezienie takich muzyków niestety może nie być łatwe.

Landrynkowe wnętrze

Studiu temu nadano niedawno imię Władysława Szpilmana, a ożyło ono po prawie 30 latach, aby - ledwie przebudzone z tego długiego letargu - zakrzyknąć mogło wielkim głosem: "seledynowo mi!" - bo jak widać na zdjęciu powyżej na taki wyrzaczasty kolor zostało jego wnętrze pomalowane. Z wad pomniejszych wymienić trzeba koniecznie zbyt wysokie oparcia krzeseł, utrudniające obserwację sceny (bo przecież tylko posłuchać audycji to sobie można i w eterze). Zauważyłem, że oparcia owe niektórych ze słuchaczy ze sporym powodzeniem zachęciły do drzemki. :-)
Kolorystyka wnętrza studia to pewnie nawiązanie ;-) do promowanych przez obecną ekipę rządzącą miastem krzykliwych i odpustowych kolorów, na które wbrew historykom sztuki pomalowano niektóre historyczne gmachy warszawskiego Traktu Królewskiego - vide pałac Czapskich, Branickich czy Wilanów).

Twarzą w twarz z radiowym głosami
Miło zobaczyć znane z różnych festiwali twarze radiowców Dwójki - ludzi, których gości się przecież u siebie w domu po kilka razy dziennie via radiowe głośniki, a poza tym słyszy się ich ciągle przez słuchawki radia w komórce - na przykład czekając w kolejce, idąc przez miasto, jadąc autobusem czy pociągiem, z głośników samochodowego radia i odtwarzacza, a w postaci podcastów mp3 to nawet przez słuchawki w samolocie. (Notabene marginalizacja znaczenia podcastów w obecnej wersji portalu Polskiego Radia to z punktu widzenia popularyzacji jakaś krecia robota, by nie rzec sabotaż).

Nie sposób też nie zaznaczyć, że patrząc na urodę i gustowne stroje pań redaktor postuluję, by Dwójka wzorem Czwórki miała również swoją wersję telewizyjną. Coś już w tym kierunku zrobiono, bo na sali było kilka kamer telewizyjnych, ale gdzie i kiedy będzie retransmisja tego, co zarejestrowały? Zaręczam, że słuchaczki radia też by z takiej wizualnej wersji odniosły wiele miłych wrażeń, szczególnie gdyby na wizji pojawiła się trójkowa audycja "Strefa rokendrola wolna od angola" :-) Styl ubierania jej prezentera można również określić jako five o'clock w wersji oksfordzkiej. :-)

Przecież szefostwo Białostockiego Teatru Lalek dawno odkryło, że gdy ma się takie aktorki, to trzymanie ich za parawanem byłoby w działaniem stylu psa ogrodnika, więc teraz artystki te grywają także na żywym planie. Od czasów Wiecha wiemy, że w końcu telewizja to tylko "radio z lufcikiem" :-) A pierwszą, zupełnie polską telewizję, czyli tą przedwojenną, zakładało właśnie Polskie Radio.

Z Dwójką w przyszłość

Emisja programu dopiero za tydzień (w sobotę, 28 stycznia o godz. 17:00, mapa częstotliwości Dwójki jest tutaj). Kolejny więc raz dzięki ukochanemu Programowi Drugiemu wyprzedziłem rzeczywistość - tak jak neutrina wyprzedzają światło. :-) Oczywiście - jak to często w Dwójce - nie obyło się bez awarii mikrofonu i wynikającego z niej dubla - przerabiam to często przy okazji innych dwójkowych nagrań. Publiczność dzielnie się spisała i powtórzyła wszystko, co trzeba - łącznie z oklaskami. Dowód na to jest w powyższym filmie, nakręconym właśnie w czasie tego dubla - czyli to właśnie pójdzie na antenę.

Jak to w przedwojennym dowcipie radiowym: Daję wam słowo, że nasze audycje nie są nadawane z płyt... nadawane z płyt... nadawane z płyt... ;-)

Teraz czekam na to, gdy na koncercie któregoś z transmitowanych na żywo moich ulubionych festiwali typu Misteria Paschalia czy Pieśni naszych korzeni taki np. Jordi Savall zostanie poproszony o powtórzenie choć kawałka koncertu. :-) Założę się, że z jego strony nie byłoby problemu. :-)

Świetne plakaty, marne herbaty


Po spotkaniu w studio zaprosz0no słuchaczy na herbatę do udekorowanego świetnymi, historycznymi plakatami radiowego foyer (albo "do fojera" - jak mawia Krzysztof Trebunia-Tutka).

Co prawda nawet sól - jeśli darowana - słodko smakuje - jak powiedział szef ochrony gmachu, ale niestety herbata - choć angielskiej firmy - była bardzo marnej klasy i - o zgrozo! - z torebki na sznurku.
Co gorsza podobno nawet samego księcia Karola w Białym Domu ugoszczono herbatą na smyczy!
Sam mógłbym wskazać parę przyzwoitych herbaciarni w Nowym Jorku czy Bostonie, więc i Waszyngtonie by się znalazły. Ależ dożyliśmy czasów - choć z drugiej strony czegóż w tej materii można się spodziewać po towarzyszach arywisty typu Obamy, a i w ogóle po Ameryce, która zalet ma mnóstwo, ale one tkwią zupełnie gdzie indziej. Tutaj całe szczęście mamy jeszcze Europę (i nie mam tu na myśli Związku Socjalistycznych Republik Europejskich).

Jeśli organizuje się spotkanie w stylu, nawiązującym do angielskich five o'clock, to noblesse oblige. Wypadałoby znaleźć sponsora audycji wśród dobrych firm herbacianych (typu Twinings z Londynu czy choćby Dilmah z Cejlonu, byłej kolonii brytyjskiej), który może dostarczyć herbatę liściastą, potrafi ją należycie przyrządzić i prawidłowo podać - oczywiście ze śmietanką. Jeśli wielcy nie zechcą, to na pewno zgodzi się któraś stołeczna herbaciarnia. Gdy wzorować się mamy na dumnym Albionie, to róbmy to z angielską klasą. Co prawda znawcy herbaty twierdzili, że herbata popsuła się nagle i bezpowrotnie w roku odzyskania niepodległości przez Indie.

A w ogóle to herbaty ze śmietanką nie lubię, ale dla snobizmu bym się poświęcił i wypił:-)

(Tylko proszę, bez japońskich ceremonii herbacianych, to nie ten styl.)


Fajansowy przedmiot pożądania
Kubki radiowej Dwójki wzbudziły u słuchaczy chęć ich posiadania. Pewnie dlatego pobrane z bufetu naczynia zwraca się do kasy pancernej, gdzie przechowywane są z pietyzmem - niemalże jak rodzinne srebra z dziedziczonej od pokoleń zastawy stołowej. :-)

Gdyby przy okazji audycji takie kubki sprzedawać, pewnie szłyby jak woda. Pardon, jak dobra herbata. :-)

Pianisty życiorys, własną ręką spisany

Przy wejściu do studia wywieszone w ramkach dokumenty kadrowe Władysława Szpilmana, patrona studia i pierwowzoru filmowego Pianisty - często jego własną ręką spisane, jak powyższy fragment życiorysu (bo tak się drzewiej nazywało si-wi). Taka wystawa to miły kąsek dla grafologów-hobbystów, którzy tą drogą lubią innym zajrzeć w dusze. Szkoda tylko, że nie ma pisanych przez niego nut. Ciekawe, czy istnieje dział grafologii, specjalizujący się w piśmie nutowym?

Szpilman po powstaniu ukrywał się w kamienicy odległej od obecnego gmachu radia o pół godziny piechotą, a po wojnie przecież był wiele lat dyrektorem muzycznym Polskiego Radia i kompozytorem mnóstwa szlagierów ówczesnych ebonitowych, winylowych i taśmowych playlist. ;-)

Wspomnienia okupacyjne Szpilmana ukazały się tuż po wojnie, w roku 1946 pod tytułem Śmierć miasta (gdy jeszcze żył jego niemiecki wybawca Wilm Hosenfeld i można go było uratować, ale sowiecki system był głuchy na wszelkie interwencje). Książka została okrojona przez cenzurę i wydana w małym nakładzie, bo ukazywała wiele faktów z niewygodnej dla władzy strony. Ponadto nie odbiła się wtedy zbyt szerokim echem, ponieważ wszyscy znali mnóstwo podobnych historii z życia swojego i swoich sąsiadów, a i wielu ludzi w ogóle nie chciało do tej przeszłości wracać. Nie pomogła przedmowa Jerzego Waldorffa, który zresztą był radiowym i stancyjnym ;-) kolegą Szpilmana. Stancyjnym, bo w budynku przy Targowej 63, gdzie tuż po wojnie w mieszkaniu odebranym pp. Rymarzom mieściło sie Polskie Radio, Szpilman i Waldorff spali na podłodze pod jednym fortepianem w pokoju, pełniącym za dnia rolę studia.

Radiowy gmach byłego więzienia

Wypada wspomnieć, że główny gmach radia (czyli ten właśnie) budowano w latach stalinowskich jako więzienie (przynajmniej częściowo), a w trakcie zmieniono przeznaczenie budynku na radio. Do dziś kręci się umundurowanych i uzbrojonych strażników rój. ;-)

Słowem dostać się do środka nie jest łatwo. :-) Za to w odróżnieniu od więzienia z wyjściem nieco łatwiej - 0czywiście jeśli się wie, gdzie przy furtce nacisnąć odpowiedni klawisz. A może powinno się mówić "nacisnąć odpowiedniego klawisza? ;-)

Radiowi kombatanci

Z ciekawostek - w gmachu działają jeszcze instytucje, które we współczesnym zakładzie pracy zdają się trącić nieco myszką. Ciekawe, kombatanci jakiej epoki i jakich opcji tu działają.

4 komentarze:

  1. budynek radia więzieniem ? Wewnątrz rzeczywiście przypomina trochę labirynt, w którym parę razy udało się zabłądzić (najfajniejszy jest ten stary fragment korytarza wyłożony specjalnymi wytłoczkami).

    Mimo wszystko dziwne. Przecież taki budynek musi mieć odpowiednią akustykę, co bierze się pod uwagę już przy stawianiu fundamentów...

    OdpowiedzUsuń
  2. Że wiezienie czy areszt miało tam być, dowodów nieco się jest:
    "Pewną zagadkę stanowią zachowane do dziś w piwnicach więzienne cele z pancernymi drzwiami, zaopatrzonymi w judasze, co może świadczyć, że dla gmachu przewidziano dodatkową, utajnioną funkcję lokalnej katowni bezpieki, co jednak dziś, niepoparte faktami, pozostaje w sfere domysłów".
    Jarosław Zieliński, Realizm socjalistyczny w Warszawie, wyd. Fundacja Hereditas 2009, ISBN 978-83-927791-3-1, strona 197, drugi akapit od góry. :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Sprawdzę :) Skądinąd zapraszamy na mniej doniosłe niż spotykane tu ale także ciekawe wydarzenie kolędnicze:
    http://www.placdefilad.com/w/58802/rozspiewania-warszawskie-lazienki

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję, ale tego co śpiewam w łazience, nikt nie powinien słyszeć. Śpiewać każdy może, ale nie każdy może tego słuchać. :-)
    A poważnie - choć to impreza dla dzieci (nie mam powodu na takowe chodzić), to repertuar fajny, ale od rana byłem mocno zajęty, dowiedziałem się o tym o wiele za późno.

    OdpowiedzUsuń