wtorek, 31 stycznia 2012

Symbol mniemanego tzw. globalnego ocieplenia: koksownik (z cerkwią w tle)

Niskie temperatury w Warszawie poznaje się po tym, że na przystankach stoją koksowniki, a autobusy pośpieszne zatrzymują sie na żądanie na wszystkich przystankach.
Gdy się przyjrzeć zdjęciu, okazuje się że od ciepła koksownika komuś się ręka roztopiła :-)

niedziela, 29 stycznia 2012

Chłopcy kontra Basia w klubie Ursynoff

Świetny koncert w dobrze znanym folkowcom miejscu, czyli klubie "Ursynoff". Gra trio "Chłopcy kontra Basia" Jest Basia Derlak, jest kontrabas, są dwaj chłopcy (Tomasz Waldowski i Marcin Nenko), czyli wszystko się zgadza.

Zespół znam od czasu Nowej Tradycji sprzed półtora roku, gdy zdobył tam drugą nagrodę i wtedy ten rodzaj twórczości mnie nie zachwycił. Na Mikołajkach Folkowych niecałe dwa miesiące temu usłyszałem tę muzykę zupełnie inaczej i zrozumiałem chyba ją wreszcie, a rzec trzeba że zespół otrzymał tam pierwszą nagrodę. (Kuluarowe śpiewanki Basi to zaś jeszcze inna historia.)

Muzyka zespołu to inspirowana folkiem piosenka poetycko-aktorsko-kabaretowa, często grana jazzowo.
Z muzyką świetnie współgrają nie tylko aktorskie i taneczne talenty Basi, ale przede wszystkim jej autorskie teksty, mówiące bardzo często odważnie o dziewczyńskch sprawach. Zręcznie czerpią formalnie i treściowo z folkloru, będąc nie tyle jego pastiszem, co przetworzeniem i odświeżeniem. Mimo dużej dawki humoru słowa mówią delikatnie o rzeczach niełatwych, czasem smutnych, a nawet tragicznych, bo tematyka nawiązują do pieśni sierocych, ale zawsze robią to z autoironią, ludyczną lekkością i w czeskim, hrabalowskim stylu.

Warto nie tylko posłuchać, ale i popatrzeć - nie tylko na zabawny i pełen wdzięku, mocno improwizowany taniec, aktorskie umiejętności w podkreślaniu tekstu wyrazem twarzy czy gestem, ale także na pewną grę z konwencjami, prowadzoną przy użyciu subtelnego ogrywania kostiumów.

W każdym razie sugeruję zepołowi, by wdawał nie płytę CD, ale DVD koncertowe albo z teledyskami. Inaczej straci się wiele. :-)
Albo chociaż jeden teledysk do CD włączyć, aby ci, którzy na koncercie nie byli, mogli domyślić się, na czym polega spora część efektu.

Liderka nie tylko śpiewa, ale gra na klarnecie i czasami na drumli - niestety ku rozpaczy słuchaczy niedzielnego koncertu drumla gdzieś się zawieruszyła.
Z prawej na kontrabasie gra Marcin Nenko.
Perkusista Tomasz Waldowski gra też na tajemniczym instrumencie, zwanym przez zespół chyba dla niepoznaki futujarą, a który to instrument prawdopodobnie został wypożyczony z jakiejś dobrej bimbrowni. ;-)
Warto powiększyć zdjęcie i odczytać napis nad głową perkusisty. :-)
P.S. Więcej zdjęć i to profesjonalnej jakości znaleźć można tutaj.

Taksówkarze i cinkciarze, czyli stadionu życie po życiu

Mimo mrozu wybralem się na chwilkę na otwarcie Stadionu Narodowego.
Uczucia mieszane i to wcale nie ze względu na przeznaczenie obiektu.
Nieświadom zakazów wniosłem aparat o matrycy 7 megapikseli i dwie komórki 5 oraz 12 megapikseli.

Przed wejściem to, co zostało z poprzedniego stadionu: rzeźba Szafeta autorstwa prof. Adama Romana. Jeszcze stara, betonowa, ale ma zostać wymieniona na brązową, a betonowa wyląduje z galerii; na razie nie ma na to pieniędzy, ale nie ma co płakać.
Ale co się wygadywało o scenie, którą rzeźba przedstawia... ;-) Najprzyzwoitsza wersja mówiła, że to doliniarze przekazują sobie w biegu wyciągnięty frajerowi pekiel.
Trzeba wspomnieć, że zanim wybudowano Stadion Dziesięciolecia, przed wojną w tym miejscu było boisko żydowskiego klubu sportowego Makkabi. W czasach prezydentury Stefana Starzyńskiego zdecydowano stadion zlikwidować (mimo protestów klubu Makkabi), ponieważ przeznaczono tę okolice pod tereny wystawowe. Wojna zniweczyła te plany.

Ze względu na dość niską temperaturę (minus 10 czy minus 15) tłumów nie było:

Najciekawsze moim zdaniem miejsce jest przed wejściami, stamtąd przynajmniej jest jakiś widok.
Jednak stoi się jak pod skalnym nawisem, który na dodatek nie ochroni przed deszczem.

Wewnątrz jest gorzej, górna galeria została zasłonięta osławionymi biało-czerwonymi ażurami.
Od wiatru nie osłonią, a skutecznie zasłaniają widok na Warszawe, Saską Kępę i Pragę. A mogło to być miejsce widokowe o zaletach podobnych do platformy na PKiN - piękny widok, bo stamtąd stadionu nie byłoby widać.

Przed otwarciem okazało się, że nie wiadomo, czy dach stadionu w ogóle daje się zamykać przy ujemnych temperaturach.

Sławetna iglica zawieszona nad środkiem boiska wygląda dość groźnie. Pewnie jest to element konieczny ze względu na konstrukcję dachu, ale grać pod takim żyrandolem jakoś dziwnie.

Widok z płyty

Na koncertach tłumów nie było. Nie mogłem przyjść na godz. 15 na Voo-Voo z Hajdamakami, ale trafiłem ma T.Love. Gościem był Stanisław Sojka z pobliskiej Saskiej Kępy, zaśpiewał jeden utwór T.Love, Muniek jeden utwór Sojki.
Dla mnie oczywiście ważna była Warszawa (nagrałem prawie w całości ten legendarny utwór, ale jest za długi, by go tu u umieścić). Ale poniżej zaprezentowany (w kawałku) utwór znalazł sobie tutaj bardzo odpowiednie miejsce: "Taksówkarze i cinkciarze". A słowa "takie szare masz ciało, takie szare" jak ulał pasują do betonowego cielska stadionu...
Dla porzadku tylko wspomnę o tym, że istnieją ogromne kontrowersje związane z mniemaną potrzebą ogrodzenia tego obiektu oraz tym, że nasze normy bezpieczeństwa stadionowego są znacznie ostrzejsze od europejskich (wg. których stadion wybudowano) i chronienie imprez może być o wiele trudniejsze oraz wymagać wiekszej liczby ochroniarzy i policjantów - o kosztach tej ochrony nie wspominając.
Stadion utrudni bardzo życie Saskiej Kępie - tak jak utrudniał je przez 20 lat Jarmark Europa na Stadionie Dziesięciolecia (a wiem, co mówię, bo mieszkałem tuż obok, przy Walecznych w czasach początków tego bazaru). O zaparkowanie tam trudniej niż wieczorem na Żoliborzu i już są pomysły mieszkańcow zamienienia sąsiedztwa stadionu w strefę ruchu tylko dla miejscowych, jak na Nowym Świecie. Ciekawe, co na to restauratorzy, właściciele sklepów, biur itp.
O biurach, które mieszczą się w czeluściach stadionu, a które można będzie wynajmować, nie udało mi się wiele dowiedzieć z wyjątkiem tego, że widok mają na boisko.
Ogromem swoim stadion przytłoczył nie tylko najbliższe sąsiedztwo. Stał się on dla Pragi i Saskiej Kępy tym, czym był Pałac Kultury dla Środmieścia i całej Warszawy przez wiele lat po jego zbudowaniu, nim otoczyły go inne wieżowce.
O bezsensowności organizowania w ogóle u nas tych rozgrywek zwanych Euro 2012 w ogóle nie wspomnę. Kolosalne koszty, które nigdy nam się nie zwrócą nawet w małej części. Świadczą o tym przykłady innych miast. W ciągu ostatnich 40 lat tylko Barcelona odniosła jakiś sukces na skutek bycia siedzibą jakiś tam światowych rozgrywek.

P.S. Na fajerwerki nie czekałem, bo poleciałem na Ursynów na zupełnie inny koncert. :-)
Poza tym aby nie popsuć sobie dnia, nie zamierzałem usłyszeć choćby jednej sekundy koncertu Lady Pank.

Koncert na kocie i skrzypcach ;-)

W Galerii Azjatyckiej przy Freta koncert po części dalekowschodni - japońskie koto plus europejskie skrzypce. Duet Katarzyna Karpowicz i Anna Natalicz nie ma jeszcze nazwy. (Co prawda padła jakaś propozycja ze strony gospodarzy, ale chyba się nie przyjęła.)
W repertuarze kompozytorzy japońscy i to głównie wspócześni. Na sali tłum, w dalszy pomieszczeniu trzeba było dostawić drugie tyle krzeseł w stosunku do tego, co planowano.
Ja liczyłem jednak na bardziej tradycyjny repertuar w końcu to muzeum tradycji a nie awangardy. Bach na bis przypadł mi więc do gustu, ale niestety był zagrany tylko na skrzypcach.
A duetu nie tylko warto posłuchać, ale i popatrzeć trzeba koniecznie :-)

Niestety zaraz po tym koncercie potem pognałem na T.Love na właśnie otwieranym Stadione, popatrzeć na Muńka, czy dalej chodzi w takim porwanym podkoszulku, rozciągniętym od szyi aż za ramię, bo w takim chodził na studiach na zajęcia w wojsku ;-)

sobota, 28 stycznia 2012

Żeberka w sosie orzechowym


Z wycieczką na obiedzie w Entropii, jednej z praskich restauracji - mieści przy Kępnej, tuż za rogiem Targowej, w kamienicy Manitiusa. (Notabene Jerzy Kasprzycki określał Kępną jako ulicę o charaktrze bardziej śródmiejskim niż praskim.)
Entropia mniej znana niż inne praskie knajpy, a szkoda, bo warto tam zajrzeć ze względu na dania i wystrój. Bardzo spokojne miejsce, na ścianach zdjęcia dawnej Pragi. Warto obejrzeć strony restauracji, są tam zdjęcia z zaaranżowanej we wnętrzu reklamowej sesji zdjęciowej.
Na obiad wycieczka zamawiała raczej pyzy i smażoną kaszankę z jabłkami i cebulką, a ja - z racji ostatniej obfitości tych dwu dań w moim wycieczkowym menu - tym razem zdecydowałem sie na żeberka w nietypowym sosie orzechowym, bardzo dobre. Do tego ziemniaki w mundurkach i kapusta zasmażana, cudownie kwaśna. Grzane wino dobre, a ciasto z wiśniami na deser bardzo smaczne.

Tak, tak! Przy takim mrozie też są chetni na piesze wycieczki... Więc zamiast trzymać się rzeczki, łaziliśmy po Starej Pradze, Szmulowiznie i Michałowie. Wszyscy byli baaardzo dzielni!
Z razji tego mrozu raczyliśmy się też w Entropii grzanym winem.

Tadeusz, wajchę przełóż!




Nawet przy samej zajezdni przy Kawęczyńskiej elektronika oraz automatyka czasem zawodzą i zwrotnicę przełożyć trzeba ręcznie. Mimo dziesięciostopniowego mrozu musi się na zewnątrz pofatygować pan motorniczy - przyjmujący oczywiście na tę chwilę imię Tadeusz ;-) albo - jak w tym przypadku - pani motornicza. Proszę zauważyć, z jakim wdziękiem to czyni, wykonując niemalże taneczne pas! :-)
W przedwojennych tramwajach zwrotnice w razie potrzeby można było przełożyć ręcznie z kabiny motorniczego, w podłodze był odpowiedni otwór, a robiło to się drągiem o wiele dłuższym, niż ten widoczny na filmie. Nie było to łatwe.
Po wojnie jednak tramawajarzami zostawali często ludzie zbyt szybko przyuczani do zawodu i nie dawali sobie rady z przekładaniem z kabiny i powodowali korki. Dlatego zrezygnowano z tego sposobu i wyposażono motorniczych w krótsze i lżejsze drągi. Żeby ich użyć trzeba zatrzymać tramwaj przed zwrotnicą i wysiąść z kabiny.
Zaś zmiana zwrotnicy bez wysiadania z kabiny odbywała się kiedyś tak: jeśli tramwaj przed zwrotnicą jechał "z prądem" czyli zużywał prąd z sieci, to zwrotnica przestawiała się w jedną stronę, a jeśli "bez prądu" tzn. siłą rozpędu, to następowało przełożenie zwrotnicy w stronę przeciwną (o ile się nie mylę, prowadząc tramwaje 13N czyli tzw. parówki, motorniczowie ciągle musza posługiwać się tą metodą). Były jednak w miejskiej sieci torowisk tramwajowych takie miejsca, gdzie tuż przed zwrotnicą jechało się pod górkę i nie wszyscy motorniczowie umieli na tym odcinku jechać "bez prądu". Stawiano tam więc budki dla zwrotnicowych, którzy przekładali zwrotnicę w zależności od tego, tramwaj której linii nadjeżdżał. Jedna taka budka stała np. przy obecnym rondzie Żaba, ale na pocz. lat siedemdziesiątych zlikwidowano tam rozjazd wraz z torami na Cmentarz Bródnowski i tym samym z budką zwrotnicowego. Teraz takie budki można spotkać sporadycznie w trakcie przebudów torowisk, np. parę lat temu przy pl. Zawiszy a na Pradze przy Ratuszowej.
Teraz sterowanie zwrotnicami z wnętrza tramwaju odbywa się elektronicznie, ale - czego dowodzą dzialania widoczne na filmie - nie zawsze jest to skuteczne. ;-)

środa, 25 stycznia 2012

Amjad Sabri w Polskim Radio

Rewelacyjna, transowa, energetyczna i ekstatyczna pakistańska muzyka qawwali.

W radiowym Studio im. Wincentego Lutowsławskiego specjalny koncert z okazji nawiązania stosunków dyplomatycznych między Pakistanem a ówczesnym peerelem. Gwiazdą koncertu jest wykonawca z najwyższej możliwej półki tego nurtu - Amjad Sabri & Brothers. Biletów oficjalnie w wolnej sprzedaży nie było, udało mi się wygrać zaproszenie w konkukrsie w radio, a i tak mimo potwierdzenia zaproszenia na czas u organizatorów (a organizatorem nie było Polskie Radio!), z wejściem na koncert były kłopoty i by się tam dostać, trzeba było aż radiowej interwencji - za którą niniejszym serdecznie dziękuję.
A i tak po wejściu na salę mój stołeczek rybacki w końcu się przydał. ;-)

Na sali dziki tłum ludzi, sporo z korpusu dyplomatycznego. Nie wszyscy wytrzymali do końca, bo koncerty qawwali (a byłem na kilku) są zawsze grane na wysokich obrotach, nie dają chwili wytchnienia jakimś wolniejszym utworem, bo takich po prostu nie ma. W Europie muzycy qawwali skracają znacznie swoje koncerty, ale i tak nie każdy Europejczyk wytrzyma dwie lub trzy godziny tak transowej muzyki.
Wyglądało, że tym razem nie będzie tradycyjnego rzucania pieniędzy na zespół (jak to było w tym miejscu w 2009 na innym koncercie). Jednak czasie bisów konferansjer Maciek Szajkowski stanął na wyskości zadania i rzucił parę papierków na scenę, w jego ślady poszły dwie inne panie z europejska ubrane i jakiś na oko Pakistańczyk z rzędu, gdzie siedzeli pracownicy ambasady.

Po bisach była jeszcze zaśpiewana modlitwa o przyjaźń między narodami Pakistanu i Polski:
Notabene: qawwali to religijna i de facto modlitewna muzyka sufickiego (czyli pietystycznego) nurtu islamu. Zadziwiające, że fakt ten nie przeszkadza wielu na widowni obecnym - jak zwykle przy okazji takich koncertów - zdeklarowanym, a nawet wojującym ateistom, którzy nie tylko na żaden koncert do kościoła nie wejdą, ale wzdragają się przed pójściem na Oratorium Wielkanocne w filharmonii).

Przed gwiazdą oczywiście wystąpił suport, czyli zespół Marii Pomianowskiej Arcus Poloniae. Grają na zrekonstruowanych fidelach płockich i sukach biłgorajskich - to taka nazwa i proszę nie dopatrywać tu się podtekstów związanych z pewnym posłem z Biłgoraja ;-)

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Zwierzęta na Ochocie - ochota na zwierzęta

Przy Żwirka i Muchomorka nie "охота на животных", tylko bezkrwawe fotołowy na zwierzęta żyjące przy Polu Mokotowskim. Całe szczęście to ochockie zoo jest ogrodzone solidną siatką, bo trzymana tam fauna jest wielka i wygląda groźnie.

Najpierw żuraw pompowy czyli kiwon. Pierwszy przedstawiciel tego gatunku wylągł się w XIX wieku w eksperymentalnej hodowli w Bóbrce, w wylęgarni tamtejszego aptekarza Ignacego Łukasiewicza. Rzutki ten biznesmen z branży farmaceutyczno-chemicznej wytresował wyhodowane żurawie tak, że umiały pompować wydobywaną ropę naftową oraz inne ciekle minerały i stało się to hobby tych niewinnych ptasząt.

Za żurawiem, w tle po prawej widać dobrze znane mi z wielu imprez akademiki UW przy Żwirkach - tyle że teraz tam ameryka, kanada, luksusy oraz elegancja-francja. Wracało się stamtąd nocą przez Pole Mokotowskie do akademikow mojej zawodówki ;-) które w porównaniu z tymi uniwersyteckimi wypadały nawet nieźle. Na Żwirkach nie ma już osławionych ruchomych drzwi do pomieszczenia z prysznicami. Specyfika ich polegała na tym, że były postawione przy ścianie, bo ktoś urwał zawiasy. Aby się wykąpać, trzeba było się nimi zastawić, opierając je oprzeć o framugę, ale i tak zostawały kilkucentymetrowe szpary, którymi hulały przeciągi. Drzwi czasem ginęły zupełnie i aby wtedy się wykąpać spokojnie, panie musiały umówić się z zaufaną koleżanką na zbrojną wartę przy wejściu. W przeciwnym bowiem wypadku pojawiali się od razu znajomi oraz nieznajomi, chętni nawiązać od razu na miejscu bliższe kontakty lub przynajmniej podać mydło i od razu umyć choćby tylko plecy. ;-) Oczywiście od razu rodziły się na miejscu hałaśliwe spory, kto ma myć pierwszy etc.


A tuż obok - "Patrz, szwagier, jaka franca!" czyli Jurassic Park im. Marszałka Piłsudskiego :-)


To mięsożerny allozaur z Ameryki, patrzy łakomym wzrokiem na amerykańską knajpę-sieciówkę po drugiej stronie alei. Knajpa to taki minimalnie lepsza wersja makdonalda z syfiastymi gatunkami pseudopiwa, więc niech sobie ją ten allozaur pożre - razem z budynkiem i jej bywalcami. Byle biedakowi to okropne danie nie zaszkodziło.


Tu widać, jaki wielki był ten lądowy przodek (w linii bocznej) słynnego forfitera.
Gdy roztopy upodobnią Pole Mokotowskie do bagien Florydy, popłynę tam kajakiem nakarmić tę france surowymi czikenami. Tylko skąd wezmę do towarzystawa na tę wyprawę jakiegoś szwagra, skoro nie mam żadnej siostry... ;-)


Dinozaur stanął przed Wydziałem Geologii UW, gdy obchodzono Dzień Ziemi w czerwcu 2009 roku. Ufudnował go dinozaurowy park rozrywki w Bałtowie na [jurajskiej] (sz)kiele[t/c]czyźnie :-)

sobota, 21 stycznia 2012

Fajf u Szpilmana w radio (sic!)

Udało się dostać zaproszenie do radia do Studia im. Władysława Szpilmana, bo dziś nagranie pierwszej audycji z nowego cyklu Five o'clock. Audycja nawet nie ma jeszcze swojej strony, ale jej kawałek można nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć tutaj - kilka akapitów niżej.

Na scenie-antenie wywiad, a raczej rozmowa w luźnym stylu z Royal String Quartet, przerywana demonstrowaniem na żywo sporych fragmentów utworów (Mozart, Czajkowski, Grieg, Debussy, Górecki), pytania publiczności, a potem koncert (kwartet Mozarta). Na początek muzycy zagrali jednak na żywo jeden z nowych sygnałów Dwójki, w obecności jego kompozytora, znajdującego się na sali incognito - albo jak mawiają na Targówku - in koguto. ;-)


Ponieważ rzadko przypada mi do gustu muzyka skomponowana po połowie XVIII wieku, to repertuarowo oczywiście najbardziej zadowolił mnie Mozart. Natomiast partytury Griega i Debussy'ego trzeba jednak szybciutko wynieść na strych, a Czajkowskiego to nawet do piwnicy. ;-) Paradoksalnie (bo przeciwieństwa się przyciągają) bardzo spodobała mi się muzyka Góreckiego, zagrana z iście rockową brawurą. Zgodnie z zapisanymi w partyturze zaleceniami kompozytora muzycy "nie żałowali smyka" :-) Spodziewam się, że następny projekt Royal String Quartet będzie pewnie robić z jakimś zespołem heavy-metalowym.

Poza sprawami muzycznymi artyści ze swadą opowiadali o swojej drodze artystycznej, oczywiście nie stroniąc od anegdotek z życia w trasie. Były też przerywniki-niespodzianki.

Five'o clock to bardzo ciekawy pomysł na audycję, byleby zapraszać jak najróżnorodniejsze pod względem muzycznym zespoły i oczywiście mające coś ciekawego do powiedzenia o granej przez siebie muzyce oraz jej kulturowych kontekstach, tak jak właśnie umieją opowiadać członkowie RSQ. Z podobnych audycji - np. w rodzaju również dwójkowego "U progu kariery" - wiadomo, że znalezienie takich muzyków niestety może nie być łatwe.

Landrynkowe wnętrze

Studiu temu nadano niedawno imię Władysława Szpilmana, a ożyło ono po prawie 30 latach, aby - ledwie przebudzone z tego długiego letargu - zakrzyknąć mogło wielkim głosem: "seledynowo mi!" - bo jak widać na zdjęciu powyżej na taki wyrzaczasty kolor zostało jego wnętrze pomalowane. Z wad pomniejszych wymienić trzeba koniecznie zbyt wysokie oparcia krzeseł, utrudniające obserwację sceny (bo przecież tylko posłuchać audycji to sobie można i w eterze). Zauważyłem, że oparcia owe niektórych ze słuchaczy ze sporym powodzeniem zachęciły do drzemki. :-)
Kolorystyka wnętrza studia to pewnie nawiązanie ;-) do promowanych przez obecną ekipę rządzącą miastem krzykliwych i odpustowych kolorów, na które wbrew historykom sztuki pomalowano niektóre historyczne gmachy warszawskiego Traktu Królewskiego - vide pałac Czapskich, Branickich czy Wilanów).

Twarzą w twarz z radiowym głosami
Miło zobaczyć znane z różnych festiwali twarze radiowców Dwójki - ludzi, których gości się przecież u siebie w domu po kilka razy dziennie via radiowe głośniki, a poza tym słyszy się ich ciągle przez słuchawki radia w komórce - na przykład czekając w kolejce, idąc przez miasto, jadąc autobusem czy pociągiem, z głośników samochodowego radia i odtwarzacza, a w postaci podcastów mp3 to nawet przez słuchawki w samolocie. (Notabene marginalizacja znaczenia podcastów w obecnej wersji portalu Polskiego Radia to z punktu widzenia popularyzacji jakaś krecia robota, by nie rzec sabotaż).

Nie sposób też nie zaznaczyć, że patrząc na urodę i gustowne stroje pań redaktor postuluję, by Dwójka wzorem Czwórki miała również swoją wersję telewizyjną. Coś już w tym kierunku zrobiono, bo na sali było kilka kamer telewizyjnych, ale gdzie i kiedy będzie retransmisja tego, co zarejestrowały? Zaręczam, że słuchaczki radia też by z takiej wizualnej wersji odniosły wiele miłych wrażeń, szczególnie gdyby na wizji pojawiła się trójkowa audycja "Strefa rokendrola wolna od angola" :-) Styl ubierania jej prezentera można również określić jako five o'clock w wersji oksfordzkiej. :-)

Przecież szefostwo Białostockiego Teatru Lalek dawno odkryło, że gdy ma się takie aktorki, to trzymanie ich za parawanem byłoby w działaniem stylu psa ogrodnika, więc teraz artystki te grywają także na żywym planie. Od czasów Wiecha wiemy, że w końcu telewizja to tylko "radio z lufcikiem" :-) A pierwszą, zupełnie polską telewizję, czyli tą przedwojenną, zakładało właśnie Polskie Radio.

Z Dwójką w przyszłość

Emisja programu dopiero za tydzień (w sobotę, 28 stycznia o godz. 17:00, mapa częstotliwości Dwójki jest tutaj). Kolejny więc raz dzięki ukochanemu Programowi Drugiemu wyprzedziłem rzeczywistość - tak jak neutrina wyprzedzają światło. :-) Oczywiście - jak to często w Dwójce - nie obyło się bez awarii mikrofonu i wynikającego z niej dubla - przerabiam to często przy okazji innych dwójkowych nagrań. Publiczność dzielnie się spisała i powtórzyła wszystko, co trzeba - łącznie z oklaskami. Dowód na to jest w powyższym filmie, nakręconym właśnie w czasie tego dubla - czyli to właśnie pójdzie na antenę.

Jak to w przedwojennym dowcipie radiowym: Daję wam słowo, że nasze audycje nie są nadawane z płyt... nadawane z płyt... nadawane z płyt... ;-)

Teraz czekam na to, gdy na koncercie któregoś z transmitowanych na żywo moich ulubionych festiwali typu Misteria Paschalia czy Pieśni naszych korzeni taki np. Jordi Savall zostanie poproszony o powtórzenie choć kawałka koncertu. :-) Założę się, że z jego strony nie byłoby problemu. :-)

Świetne plakaty, marne herbaty


Po spotkaniu w studio zaprosz0no słuchaczy na herbatę do udekorowanego świetnymi, historycznymi plakatami radiowego foyer (albo "do fojera" - jak mawia Krzysztof Trebunia-Tutka).

Co prawda nawet sól - jeśli darowana - słodko smakuje - jak powiedział szef ochrony gmachu, ale niestety herbata - choć angielskiej firmy - była bardzo marnej klasy i - o zgrozo! - z torebki na sznurku.
Co gorsza podobno nawet samego księcia Karola w Białym Domu ugoszczono herbatą na smyczy!
Sam mógłbym wskazać parę przyzwoitych herbaciarni w Nowym Jorku czy Bostonie, więc i Waszyngtonie by się znalazły. Ależ dożyliśmy czasów - choć z drugiej strony czegóż w tej materii można się spodziewać po towarzyszach arywisty typu Obamy, a i w ogóle po Ameryce, która zalet ma mnóstwo, ale one tkwią zupełnie gdzie indziej. Tutaj całe szczęście mamy jeszcze Europę (i nie mam tu na myśli Związku Socjalistycznych Republik Europejskich).

Jeśli organizuje się spotkanie w stylu, nawiązującym do angielskich five o'clock, to noblesse oblige. Wypadałoby znaleźć sponsora audycji wśród dobrych firm herbacianych (typu Twinings z Londynu czy choćby Dilmah z Cejlonu, byłej kolonii brytyjskiej), który może dostarczyć herbatę liściastą, potrafi ją należycie przyrządzić i prawidłowo podać - oczywiście ze śmietanką. Jeśli wielcy nie zechcą, to na pewno zgodzi się któraś stołeczna herbaciarnia. Gdy wzorować się mamy na dumnym Albionie, to róbmy to z angielską klasą. Co prawda znawcy herbaty twierdzili, że herbata popsuła się nagle i bezpowrotnie w roku odzyskania niepodległości przez Indie.

A w ogóle to herbaty ze śmietanką nie lubię, ale dla snobizmu bym się poświęcił i wypił:-)

(Tylko proszę, bez japońskich ceremonii herbacianych, to nie ten styl.)


Fajansowy przedmiot pożądania
Kubki radiowej Dwójki wzbudziły u słuchaczy chęć ich posiadania. Pewnie dlatego pobrane z bufetu naczynia zwraca się do kasy pancernej, gdzie przechowywane są z pietyzmem - niemalże jak rodzinne srebra z dziedziczonej od pokoleń zastawy stołowej. :-)

Gdyby przy okazji audycji takie kubki sprzedawać, pewnie szłyby jak woda. Pardon, jak dobra herbata. :-)

Pianisty życiorys, własną ręką spisany

Przy wejściu do studia wywieszone w ramkach dokumenty kadrowe Władysława Szpilmana, patrona studia i pierwowzoru filmowego Pianisty - często jego własną ręką spisane, jak powyższy fragment życiorysu (bo tak się drzewiej nazywało si-wi). Taka wystawa to miły kąsek dla grafologów-hobbystów, którzy tą drogą lubią innym zajrzeć w dusze. Szkoda tylko, że nie ma pisanych przez niego nut. Ciekawe, czy istnieje dział grafologii, specjalizujący się w piśmie nutowym?

Szpilman po powstaniu ukrywał się w kamienicy odległej od obecnego gmachu radia o pół godziny piechotą, a po wojnie przecież był wiele lat dyrektorem muzycznym Polskiego Radia i kompozytorem mnóstwa szlagierów ówczesnych ebonitowych, winylowych i taśmowych playlist. ;-)

Wspomnienia okupacyjne Szpilmana ukazały się tuż po wojnie, w roku 1946 pod tytułem Śmierć miasta (gdy jeszcze żył jego niemiecki wybawca Wilm Hosenfeld i można go było uratować, ale sowiecki system był głuchy na wszelkie interwencje). Książka została okrojona przez cenzurę i wydana w małym nakładzie, bo ukazywała wiele faktów z niewygodnej dla władzy strony. Ponadto nie odbiła się wtedy zbyt szerokim echem, ponieważ wszyscy znali mnóstwo podobnych historii z życia swojego i swoich sąsiadów, a i wielu ludzi w ogóle nie chciało do tej przeszłości wracać. Nie pomogła przedmowa Jerzego Waldorffa, który zresztą był radiowym i stancyjnym ;-) kolegą Szpilmana. Stancyjnym, bo w budynku przy Targowej 63, gdzie tuż po wojnie w mieszkaniu odebranym pp. Rymarzom mieściło sie Polskie Radio, Szpilman i Waldorff spali na podłodze pod jednym fortepianem w pokoju, pełniącym za dnia rolę studia.

Radiowy gmach byłego więzienia

Wypada wspomnieć, że główny gmach radia (czyli ten właśnie) budowano w latach stalinowskich jako więzienie (przynajmniej częściowo), a w trakcie zmieniono przeznaczenie budynku na radio. Do dziś kręci się umundurowanych i uzbrojonych strażników rój. ;-)

Słowem dostać się do środka nie jest łatwo. :-) Za to w odróżnieniu od więzienia z wyjściem nieco łatwiej - 0czywiście jeśli się wie, gdzie przy furtce nacisnąć odpowiedni klawisz. A może powinno się mówić "nacisnąć odpowiedniego klawisza? ;-)

Radiowi kombatanci

Z ciekawostek - w gmachu działają jeszcze instytucje, które we współczesnym zakładzie pracy zdają się trącić nieco myszką. Ciekawe, kombatanci jakiej epoki i jakich opcji tu działają.

czwartek, 19 stycznia 2012

Čači Vorba przy Inżynierskiej

W Śnie [...]Pszczoły[...] przy Inżynierskiej na warszawskiej Nowej Pradze koncert świetnego i dobrze mi znanego od samego powstania lubelskiego zespołu Čači Vorba, grającego muzykę cygańską.
(Dla niecierpliwych - króciutki filmik jest ciut niżej.)

Čači Vorba to rewelacyjny i mający wielkie wzięcie także za granicami Polski zespół, grający autentyczną :-) muzykę cygańską głównie z krajów południowo-wschodniej Europy (Bałkany, Albania, Grecja, Rumunia, Słowacja, Węgry, Mołdawia) - choć wśród muzyków nie ma żadnego Cygana, a jedynym nie-Polakiem w tym zespole (AFAIK) jest grający na instrumentach Lubek Iszczuk z Ukrainy.

Koncert promuje najnowszą, drugą płytę zespołu Tajno Biav (co znaczy Sekretne małżeństwo). Kto nie zdążył kupić na koncercie albo zabrakło mu kasy, może kupić tę i poprzednią płytę w sklepie "U Konadora" w warszawskim Śródmieściu przy ul. Pięknej 11B, w trudnym do znalezienia lokalu 17 A albo przez Internet: http://www.folk.pl/folk/Zespoly/Zespol.php?CaciVorba.
Publika przybyła tłumnie, mimo że na plakatach w klubie podana była błędna data koncertu tzn. lutowa.


Ogromnym atutem zespołu jest rewelcyjna i charakterna skrzypaczka, altowiolistka, ale przede wszystkim wokalistka Mariska (czyli Marysia Natanson, poprzednio Orkiestra św. Mikołaja, a wcześniej Semenca; obserwuję pilnie jej artystyczny rozwój od 2004 roku, bo karierę sceniczną zaczęła wyjątkowo wcześnie).

Śpiewa w kilkunastu chyba językach, mówi kilkoma, sama pisze teksty w języku cygańskim. Kiedyś Márta Sebestyén (wpółlaureatka Oskara za muzykę do Angielskiego Pacjeta) usłyszała Mariskę śpiewającą gdzieś w kuluarach po węgiersku i zaczęła mnie wypytywać, skąd ta młoda, polska dziewczyna tak świetnie zna tak trudny język, jakim jest węgierski. :-)

Mariska porzuca czasem skrzypce czy altówkę węgierską (na której też grywa) i gra na perskim kemencze, spopularyzowanym u nas przez Marię Pomianowską oraz przez wizyty w Polsce licznych zespołów z Azji.

Muzyka - była tak energetyczna, że miejscowe tancerki wdarły się na proscenium - zresztą mam wrażenie, że przy niejakiej akceptacji zespołu. ;-)
Tyle, że tancerki fotografującym i pozostałym słuchaczom koncertu zasłoniły niestety muzyków. :-(

Niektórzy panowie pozazdrościli paniom kręcenia w tańcu gołymi pępkami i poszli w ich ślady - oczywiście przy aplauzie damskiej części publiczności. ROTFL!

W końcu okazało się, że na scenie jest więcej tańczącej publiczności, niż muzyków. ;-)
No a po koncercie było mnóstwo bisów. :-)

Wśród publiczności byli tacy, którzy za zespołem jak grouppies podążają już od Lublina w tę międzynarodową trasę koncertową, choć usłyszeli zespół pierwszy raz przypadkiem na pierwszym koncercie tej trasy!

Na koniec uwagi dla tych, którzy rzadko bywają na tym blogu: muzyka Čači Vorba to żadna ściema czy kiczowaty, katastrofalny obciach w stylu donwasylowatych i marylorodowiczowych festiwali w miasteczkach Ciechoc[---] czy Glinoj[---]. ;-)
Čači Vorba znaczy po cygańsku "szczera mowa", bo tak Cyganie określają muzykę; nie posługuję się tu politycznie poprawnym terminem Romowie, bo jak słynna wokalistka cygańska z zespołu Kałe Bała, Teresa Mirga [karpacki szczep Bergitka Roma] powiedziała do mojego znajomego: "Remku, tylko na litość nie nazywajcie nas Romami, my jesteśmy Cyganami!"

Korowody na Nowej Pradze

Cośrodowe tańce francuskie (i inne) przeniosły się ze Starej Pragi na Nową, z nieodżałowanej Pawiarni do lubianego i znanego skądinąd ;-) Sensu Nonsensu przy Wileńskiej 23. Spora ich część to tańce korowodowe, choć i takich w parach nie brakuje.

Okazuje się w tańcach francuskich zdarzają się i prysiudy niemalże kozackie:


Tego wieczoru muzyka była bardzo nowoczesna - przynajmniej jak na muzykę tradycyjną. ;-)
A brzmiało to tak (bo zobaczyć na filmie prawie nic się nie da):

wtorek, 17 stycznia 2012

W Antrakcie - na grzyby na Żoliborz

Grzybki w chambre privée restauracji Antrakt.

To tzw. świecące nietoperzowe grzyby w kasetonach, a nie konsumpcyjne grzybki w occie; nazwa stąd, że wiszą u sufitu na podobieństwo nietoperzy, czyli postawione są na głowie - jak większość rzeczy na niniejszym blogu. :-) Dlatego zdecydowałem się odwrócić zdjęcie do góry nogami, czyli grzybimi nogami w dół. :-)
Świecenie grzybków zaś nie jest spowodowane awarią w Czernobylu, bo grzyby te są znacznie starsze.

Chodzi o Antrakt w Teatrze Komedia, bo jest jeszcze kawiarnia Antrakt w Teatrze Wielkim, wejście od zakrystii ;-)

Oświetlenie światłem odbitym, niewidocznymi żarówkami stosowano wiele lat wcześniej w modernizmie, w celu czarowania i onieśmielania nieprzyzwyczajonych do takich efektów widzów tajemniczą wówczas nowoczesnością. Socrealizm posługiwał się w tych samych celach raczej metodami barokowymi, sprowadzonymi zwykle do niezbyt gustownego efekciarstwa. Taką pośrednią metodę oświetlania wnętrz też stosował (oczywiście oprócz gigantycznych, nowobogackich żyrandoli, kinkietów i kandelabrów).

Notabene niech ten wpis nikogo nie zmyli, do tego teatru nie chodzę ze względu repertuar głównie farsowy dla bardzo drobnych mieszczan ;-) Jednak w przyteatralnej restauracji zacząłem znów bywać co miesiąc na organizowanych tam zebraniach.

W tym miejscu planowano postawić teatr już przed wojną, zamiar zrealizowano już za komuny, tworząc socrealistyczny pseudokościół z rotundą nieco na wzór luterańskiej tzw. Trójki. Sam teatr - nieco nadęty jak to socrealizm - może jeszcze stylistycznie do wytrzymania, ale w sąsiedztwie modernistycznych, przedwojennych bloków WSM zupełnie nie pasuje. Żoliborzanie jednak go polubili. Co ciekawe, przedwojenny modernistyczny projekt teatru robiło małżeństwo - Barbara i Stanisław Brukalscy. Po wojnie im zlecono zrobienie nowego projektu w duchu socrealizmu, a oni nieco sobie zażartowali zamawiających, tworząc gmach traktujący socralizm nieco z przymrużeniem oka.

Warszawski biurowiec współczesny


Ciekawe, kto bez zaglądania do linków zgadnie, gdzie to jest. :-)
Jerzy S. Majewski, wspominał o tej budowli w 2006, jako o nieukończonym apartamentowcu, a wtedy jego budowa od wielu lat utknęła w martwym punkcie. Teraz apartamentowiec przekszatałcił się w wielce nietypowy biurowiec, który jest już prawie kompletnie wyposażony, a na oferty jego wynajmu można trafić nie tylko u właścicieli i w krajowych agencjach wynajmu pośrednictwa nieruchomości, ale także w zaoceanicznych.
Okolica jest raczej znana z architektury modernistycznej, ale budownictwa historyzującego w typie włoskim jest nieco w pobliżu, tylko że na ogół są to wille przedwojenne.

Autorem projektu jest Tomasz Markiewicz (czyli nic przez prawie 20 lat trwania budowy się nie zmieniło, projektant pozostał ten sam), a budynek należy do rodziny Podniesińskich (notowanej w pierwszej dwudziestce na liście 100 tygodnika Wprost).

Balustrady strzegą lwy, stające dęba:

Tych królewskich zwięrząt jest więcej - widzimy je też na kracie bramy wejściowej:

Te jednak są raczej neoromańskie:


Bramy wjazdowej pilnuja zaś dwa niedźwiedzie w stylistyce raczej modernistycznej:


Umieszczam tu ten zaskakujący budynek, bo o dziwo jest mało znany. Niecały rok temu pokazały się dwa jego dwa zdjęcia na SkyScraperCity. Ostatnio okazało się, że nie kojarzyło tej ciekawostki kilku z najwyższej możliwej półki varsavianistów - w tym lwologów ;-)

Wydawałoby się, że architektura tak historyzująca już od kilkudziesięciu lat nie powstaje (pomijając liczne dworki oraz takie rzadkie przypadki jak pałacyk przy Kaleńskiej 8 -bo to ponoć realizacja projektu sprzed 200 lat - no i willowe miejscowości w rodzaju Konstancina - no ale to nie są centra wielkich miast).
A tu proszę - przy Kieleckiej 23 jest współczesny pałacyk albo willa eklektyczna z przewagą chyba włoskiego neorenesansu (choć w materiałach firma właścicielska powołuje się "klasyczny styl angielski...")
P.S. Blisko pałacyku przy Kaleńskiej jest nastrojowo wyglądający drewniany domek. W pobliżu opisywanego biurowca również znajduje się klimatyczna budowla, niestety już waląca się.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Infrastruktura sportowa w polityce inwestycyjnej Stefana Starzyńskiego

Wykłada świeżo upieczony historyk Kamil Potrzuski ze Studenckiego Koła Przewodników Turystycznych PTTK, zaprzyjaźnonego z nami od czasu pewnej varsavianistycznej imprezy na Bednarskiej ;-)
Śnieg za oknem, ferie za pasem, więc słuchaczy nieco mniej, niż zwykle - a szkoda, bo temat bardzo ciekawy!
P.S. Zdjęcie robiłem gorszym telefonem, bo lepszy mi się zepsuł, a aparatu zapomniałem. Niestety, jak widać ze zdjęcia, telefon może tylko trochę gorszy, ale aparat w nim o wiele gorsze zdjęcia robi. Jeśli ktoś z czytelników ma lepszą fotkę z tego wykładu, proszony jest o podzielenie się nią z nami i udostępnienie jej do celów publikacji tutaj.

sobota, 14 stycznia 2012

Męskie śniadanie :-)

Śliwowica Pieszczerska, brat przywiózł tę flaszeczkę z Bułgarii. Nowy rok należy rozpocząć właściwym trunkiem. ;-) Szczególnie po takiej imprezie! :-)
Do tego w cały garnek parówek-berlinek pokrojonych w kawałki (żeby nie stygły, wyjmuje się naraz z wrzątku tylko po jednym kawałku), musztarda francuska, irlandzkie masło i polski chleb wiejski na zakwasie.


A punktem wyjścia był wywiad w Życiu Warszawy z Czarnogórcem, reżyserem Dennisem Todorovicem, zamieszczony pod powyższym tytułem. Fragment wywiadu poniżej, a tytuł wyciąłem z gazety i zawiesiłem sobie w kuchni pro memoria ;-)

Jedną ze scen w pana filmie jest wspólne rodzinne śniadanie. Bohaterowie mówią o nim, że jest typowe dla Czarnogóry. Mężczyźni piją śliwowicę...

Ale tylko po dwa kieliszki. Takiego śniadania nie serwuje się na co dzień, tylko w weekendy i święta. Typowe jest to, że imigranci zachowują się bardziej po rzymsku niż sami Rzymianie – dbają o tradycję silniej, niżby robili to u siebie w kraju.

Дочек нове године - juliańska noworoczna impreza po bałkańsku na Pradze

Bałkańska impreza powitalna nowego roku 2012 (oczywiście dlatego, że według kalendarza juliańskiego jest dziś 1 stycznia 2012).
Impreza odbyła sie w praskim klubie przy Inżynierskiej 3, w drugim podwórku. Znany ten klub ma długą nazwę, którą nawet znam na pamięć (choć zawiera ona błąd gramatyczny), ale w skrócie mówi się o nim po prostu "Sen pszczoły".

Ale się działo! Gwiazdą wieczoru był polski zespół "Sokół Orchestar", udatnie grający bałkańską dętą muzykę tradycyjną. Oprócz tego był diżdej z bałańskimi kawałkami.
Impreza odbywała na dolnym poziomie klubu, na górnym działo się coś zupełnie innego.

Wiele osób przyszło nieźle przebranych. Panie w stylach nieco cygańskich, panowie w błyszczących marynach, ze złotyomi łańcuchami. Niektórzy mieli nawet udawane złote zęby. Było też sporo panów z przyprawionymi typowo bałkańskimi wąsami, a nawet jeden chłopak miał naturalne, pewnie specjalnie wyhodowane tylko na ten wieczór.
Sztuczne wąsy przyprawiło sobie tego wieczoru także sporo dziewczyn. :-)

No i było sporo świetnie tańczących, nawet na proscenium. :-)

Na sali tłum, przez który trudno się przepchnąć.

Noworoczny szampan, oczywiście cyrlicą pisany.
Wygrałem z barmanami walkę na oblewanie się tym szampanem (w tym stylu, w jakim oblewają się zwycięzcy w wyścigach Formuły I). Co prawda barmani mieli więcej amunicji, ale ja byłem znacznie celniejszy. :-)
Niestety, zdjęć z tej walki nie ma, bo chyba nikt się nie odważył wyciągnąć aparatu, gdy strumienie szampana tryskały po całej sali.

Na początku imprezy było jednak ciemnobursztynowe, litewskie piwo rodem z Kłajpedy, moje ulubione Baltijos z browaru Švyturys (co po litewsku znaczy latarnia morska).

Potem wódeczka prosto z baru-beczki ;-)
Polecam robiony w tym lokalu drink pszczółka, jak przystało na Sen pszczoły - miodowosłodki.
Natomiast obiecanej rakiji niestety zabrakło.
(Ale to się da nadrobić w domu).

Każdy trąbi na czym lubi. :-)


Sky is not the limit here ;-)

Tańce z serbską flagą.

Oczywiście nie mogło zabraknąć nieśmiertelnego Kałasznikowa, standardu muzyki bałkańskiej, znanego u nas od kilkkunastu lat, to jest czasu koncertów faceta o nazwisku Бреговић, gdy znany był już film "Underground" Emira Kustricy.
O koncertach jugosłowiańskich zespołów rockowych takich jak Бијело дугме z Bregovićem w latach osiemdziesiątych (i nieco wcześniej) w polskich klubach mało się wtedy publicznie mówiło, podobnie jak o grupach innych nurtów: Електрични Oргазам czy Radio Warszawa. Wydawany na podłym papierze gazetowym miesięcznik Non-stop coś tam o tym pisał, ale w radio tego nie puszczali, płyt nie było, co najwyżej można było posłuchać, jeśli ktoś miał dostęp do obiegu przegrywanych z magnetofonu na magnetofon kaset, pierwotnie nagranych podcas koncertu.

I mnie udało się po północy na proscenium wedrzeć i nieco tam się powyginać ;-) oraz oczywiście cyknąć z góry nieco fotek.

Warszawskie szaleństwo ;-)

A przed klubem atmosfera również całkiem świateczna.


Po wyjściu z klubu okazało się, że spadło nieco śniegu.
Niestety o wiele za mało na narty... :-(