Warszawskie pożegnania - odcinek naprawdę ostatni...
Zrobiłem dziś wredny dowcip. Z rozpaczy tak zrobiłem. Na swoje usprawiedliwenie mam tylko to, że jeden facet z Krakowa zrobił warszawiakom dowcip jeszcze głupszy.
A dowcip wyglądał tak: dzwonię dziś do zasłużonego przewodnika warszawskiego i praskiego, Mieczysława J. i pytam: "Mieciu, wiesz, kiedy się ukazał pierwszy numer "Życia Warszawy"?
Miecio oczywiście doskonale wiedział (jak każdy z nas, interesujących się naszym ukochanym miastem) i natychmiast z pamięci podał datę dzienną, czyli 15 X 1944.
(Redakcja mieściła się przy Targowej 74 w gmachu DOKP, choć jak twierdził Jerzy Kasprzycki, wcześniej chyba była krótko przy Łochowskiej 37).
Na takie dictum zadaję Mieciowi to bardzo wredne drugie pytanie:
- A WIESZ, KIEDY UKAZAŁ SIĘ OSTATNI NUMER ŻYCIA WARSZAWY?
- ???... [Miecio wiedział]
- DZISIAJ, K*%#A, DZISIAJ!
Taki sam wredny dowcip chwilę później zrobiłem innemu zasłużonemu prażaninowi, Jackowi N.
Otóż decyzją właściciela, krakowskiego (sic!) biznesmena Grzegorza Hajdarowicza ostatni numer Życia Warszawy jako oddzielnej gazety ukazał się dzisiaj.
Będzie się co prawda dalej ukazywać w Internecie oraz tak jak ostatnio, jako dodatek do Rzeczpospolitej, ale tam pewnie tylko pod tytułem Warszawa. Będzie to wielki cios dla popularności tej najlepszej z gazet, mających dział warszawski. Zniknie z kiosków tytuł, towarzyszący miastu od ponad 67 lat.
Za komuny to była formalnie niepartyjna gazeta, jedyna w mieście, która miała prawo do drukowania ogłoszeń drobnych (gazety socjalistycznego koncernu RSW tego prawa nie miały). Mówiono, że z uważnej lektury ogłoszeń można się dowiedzieć więcej o życiu w mieście i kraju, niż z cenzurowanych artykułów redakcyjnych.
Wychowałem się na tej gazecie. Już mając lat mniej niż 10, zaczynałem lekturę jej wydania z winietą na sobotnim, ciemnożótym tle od ostatniej strony, gdzie były wspaniałe "Byki i byczki" Andrzeja Ibisa Wróblewskiego, "Uwagi i rady Sobiesława Zasady" (autor był wtedy "jedynie" kierowcą rajdowym), a potem także "Dzień targowy" Marka Przybylika. Jednak początkiem mojej lektury były nieodmiennie "Warszawskie pożegnania" Jerzego Kasprzyckiego (z ilustracjami Mariana Stępnia), które nauczyły mnie kochać niezafałszowaną przez komunę Warszawę w takim stopniu, jak nauczyła mnie tej niełatwej miłości do zburzonego i w zakłamany sposób odbudowanego miasta Orkiestra z Chmielnej. Jej dawniejsze piosenki chłonąłem, odkąd tylko pamiętam (a na pewno od jakiegoś 4-5 roku życia, gdy ku rozpaczy domowników nauczyłem się posługiwać gramofonem i katowałem nimi nawet moją nianię).
Warszawskie felietony Jerzego Kasprzyckiego nauczyły mnie, że piękne są kamienice secesyjne, neogotyckie, czy neorenesanowe, neobarokowe szkoły, eklektyczne pałace, a także zbudowane z czerwonej cegły fabryki i koszary - wbrew temu, co pisali wtedy wykształceni po uniwersytetach historycy sztuki, potępiający en masse wszystko, co było burgeois, słowem wszystko, co zbudowano między neoklasycyzmem a modernizmem. Felietony te uświadomiły mi, że funkcjonalizm i awangarda architektoniczna nie są wynalazkiem tzw. najbardziej postępowego z ustrojów i że już na długo przed drugą wojną światową powstawała wspaniała architektura bez decorum. Z nich dowiadywałem się, że poza Starym Miastem i Traktem Królewskim, poza tym co zadekretował wszechwładny BOS, jest w Warszawie wspaniała architekutra mieszczańska, przemysłowa, sportowa, ale także że warto zwracać uwagę na stare, na pozór nieciekawe przedmiejskie rudery z cegły, a często i z drewna, traktowane jako niepotrzebny balast przeszłości przez władze miasta (socjalistycznego ale i dzisiejszego) oraz niestety przez niektórych mieszkańców, głównie przez ślepych na wszytko modernizatorów i przedstawicieli tzw. jasnogrodu. Od Kasprzyckiego dowiadywałem o ciekawych miejscach w dalszych dzielnicach, takich jak Bródno, Służew, Okęcie, Targówek czy Szmulowizna. Czytając między wierszami, stamtąd właśnie dowiadywałem się o tej historii miasta, którą komuna skazała na zapomnienie.
Dumny byłem z dziennikarskiego epizodu w moim życiu, gdy w pewnej innej gazecie (już niestety nieistniejącej, ale mającej arcywarszawską nazwę Nowy Świat, do której przeszło na pewien czas wielu dziennikarzy Życia) na jednej stronie działu warszawskiego, obok artykułów Jerzego Kasprzyckiego i Ibisa ukazywały się moje notki, podpisane zwykle tylko trzema literkami pseudonimu.
Życie Warszawy było przez te wszystkie lata najlepszą gazetą informującą o mieście. Konkurencja bywała popularniejsza, ale nigdy nie była lepsza merytorycznie.
Z zamnięciem tej gazety zginął bardzo ważny element tożsamości Warszawy.
Co nam teraz z dzienników zostanie Warszawie? Mizernego ciągle poziomu portal internetowy TVN Warszawa oraz zideologizowana (prawie tak bardzo jak kiedyś Trybuna Ludu), tzw. Gazeta Stołeczna zwana słusznie Wybiórczą, bo na ogół wałkuje ona piórami wytrawnych politruków tematy intersujące głównie samą redakcję et consortes, a tematy dla miasta ważne często pomija, naświetla ze strony uważanej przez siebie za jedynie słuszną lub każe nimi się zajmować niedouczonym i źle opłacanym stażystom.
Nie wspomnę tu w ogóle o poziomie warszawskch części portali Nasze Miasto i Moje Miasto...
Nie ma ŻYCIA w Warszawie.... Niestety.
P.S. Ten sam facet - wymieniony tu już wcześniej - który zamknął Życie, parę lat wcześniej na psy sprowadził, a właściwie zniszczył Przekrój, na którym także się wychowałem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Warszawskie pożegnania...
OdpowiedzUsuńPozostaje pytanie. Ilu z na kupowało papierowe wydanie ZW w ostatnich latach.
OdpowiedzUsuń