W ambasadzie Luksemburga przy ul. Słonecznej miłe zakończenie długiego dnia. Doskonałe, choć białe wino - piwniczka sprawiała wrażenie bezdennej ;-), pyszności quiche oraz rzeczone pasztety, dzieło dalekowschodniego kucharza, mniam, bezwstydnym dokładkom nie było końca, a gdy zakąsek ubywało, zaraz pojawiała sie kolejna dostawa z kuchni. No i czekoladki wedlowskie, w końcu należała do Wedlówny ta willa projektu Lucjana Korngolda (bo jemu było poświęcone wykładowo-filmowe spotkanie na którym byliśmy, choć same chłodno-minimalistyczne wnętrza pięknie odnowionej willi mocno wszystkich rozczarowały). Rozmowy przeciągnęły się do późna, bo jak zwykle w takich przypadkach mnóstwo znajomych się tam spotkało i wiele spraw z nimi poustalało, a i nowe, fajne znajomości się zawarło. Nasza praska ekipa okazała się najwytrzymalsza i to ona zgasiła światło po imprezie. ;-)
Potem jeszcze długie, sięgające aż po północ i poczatek środy szwendanie się po Mokotowie, to Górnym, a to znów Dolnym - w okolicach Morskiego Oka i Sielc. I pomyśleć że poprzedniej nocy spałem ledwie 3 godziny (w poniedziałek inna impreza się przeciągneła do późna) - po szóstej trzeba było wstać, by odpowiednio wcześnie zjawić się w bardzo odległym studio TV przed kamerami porannego programu... Brrr.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz